Dodane przez Semi dnia 22.06.2014 15:36
#18
Długi weekend okazał się za krótki. Planów dwa miliony a czasu jakoś nie za dużo.
W czwartek zerwałem się rano, trzeba było się spakować z tym całym majdanem, więc co chwila poganiając swoje dziewczyny jakoś około 9.00 udało nam się wyruszyć. Nie miałem tego dnia zamiaru wędkować, bo w planie był grill u szwagra, ale chciałem jak najszybciej uciec z Warszawy. Ruch był niewielki więc i drogę pokonałem w niecałe dwie godzinki, poimprezowałem do wieczorka i uciekłem do moich rodziców na nocleg. A jako że jeszcze późno nie było(18.00) to polazłem zrauszowany do brata ugadać się co działamy w dniu następnym. Polazłem a tam też impreza, więc przyjąłem jeszcze dwa zastrzyki dobrego swojskiego lekarstwa i miałem dość. Umówiłem się z bratem że wyjeżdżamy o 8.00 rano i siedzimy dwa dni.

Wcześniej pewnie i tak bym się z łóżka nie zwlókł, a trzeba jeszcze przecież jakiś sprzęt i prowiant zabezpieczyć na tak długi wyjazd. Jak planowaliśmy tak też zrobiliśmy, brat zabrał ze sobą jednego z synów, mojego chrześniaka, drugi przychorował i ze łzami w oczach został w domu. Jadąc nad rzeką nie widzieliśmy żywego ducha, dziwne, długi weekend i nie ma wędkarzy?? Pogoda wyśmienita, nie gorąco i nie za zimno, wiaterek lekki dawał szansę na dobre żerowanie drapieżników. Nasza ulubiona zatoka wolna, więc wyładowujemy cały majdam z samochodu, ja zabieram dwa spiny, plecak, podbierak i uciekam za drapieżnikami, a braciak rozstawia się z feederami, bratanek na starorzeczu zaczyna nęcić pod spławikowe łowy. Polazłem gdzieś po 10.00 a wróciłem około 16.00 w międzyczasie robiąc sobie półgodzinną przerwę na łyk kawy z termosu i kanapki. I tyle więcej nie będę pisał bo nie ma o czym, przelazłem ogólnie ponad 10 km rzeki w tą i z powrotem łowiąc dwa okonki w granicach 15 cm i niewiele większego szczupaczka. Chłopaki na zatoce mieli lepsze wyniki, brat na feederki połowił sporo krapi i płoci, a bratanek łowił na spławikówki ładne płotki przy grążelach. Zbrzydł mi spinning więc i ja sobie uszykowałem spławikówkę, żeby złowić jakąś płoteczkę na żywca, miałem w zamiarze postawić z wieczora przy trawach, nie chce sztucznych przynęt zębaty, to może płotkę zeżre. Rozrobiłem paszy z płatkami owsianymi i melasą, podnęciłem kilkoma kulami miejscówkę, bardzo ciekawą, musiałem stać na powalonym drzewie leżącym na wodzie a opierałem się o drzewo za plecami. Co zrobić niewygodnie trochę, ale duża woda jeszcze i tylko dla jednej osoby było miejsce żeby połowić na spławik i tą osobą był bratanek . Rozpaliliśmy grilla w międzyczasie i trzeba było zjeść obiad. Po zjedzeniu wlazłem na drzewo i zacząłem łowić. Żyłeczka 0,14, przypon 0,12, haczyk nr 10 oraz przelotowy 1,5 g spławiczek, w kieszeni polara pudełko z białymi robakami i naprzód. Na pierwsze branie nie czekałem dłużej niż 10 s i jest mały krąpik, nie lubię ich na żywcowym haku więc do wody, zaraz później płoteczka, idealna na żywca więc po chwili stała żywcówka za plecami a ja znów zacząłem się bawić spławikówka z drobnicą. W pewnej chwili delikatny spławiczek zaczął się wynurzać i spławik pomalutku odjeżdża w stronę wylotu starorzecza do Bugu. Przyciąłem i zdziwienie, wędka w kabłąk a kołowrotek oddał kilkanaście cm żyłki. Duża ryba?? Na takim zestawie pomiędzy drzewami w wodzie?? Jak ja to w cholerę wyjmę. Pomógł brat, który wtarabanił się z podbierakiem do mnie na drzewo i ryzykując kąpielą podebrał przyzwoitego leszcza, pięknie zapiętego maleńkim haczykiem za górną wargę. może nie rekordowy ale jak ja się kurde z niego cieszyłem tego dnia.

Brat zły, cały dzień z feederami i złowił dwa podleszczaki, a tu na starorzeczu na taki zestaw przyzwoity leszczyk.

Za mną widać miejscówkę, na leżącym drzewie stałem, a o stojące się dupskiem opierałem.

Podbierając leszcza narobiliśmy sporo ambarasu, więc znów podnęciłem kilkoma kulami i odczekałem pół godziny aż ryby wrócą w łowisko. W międzyczasie uszykowałem sobie feederka na noc. Nie uśmiechało mi się łowić spławikówką na tym drzewie całą noc i tak ryzykowałem kąpielą każde wejście na to drzewo w ubłoconych gliną gumowcach.
Ryby na spławik łowiłem gdzieś do 21.30, mogłem dłużej, bo brały wyśmienicie, ale nogi i plecy nie wytrzymywały takiego stania w bezruchu. Dołowiłem kilka leszczyków do kilograma i sporo fajnych płoci, chyba wszystkie z podobnego rocznika, bo miały w granicach 30 cm. Bratanek w tym czasie też złowił kilka leszczyków i dużo płotek. Jego leszczyki mniejsze do pół kilograma każdy, śmiałem się że moja pasza lepsza i większe ryby ściąga, a w rzeczywistości nęciliśmy z tego samego wiadra.
Zanim się ściemniło nazbieraliśmy trochę drewna, żeby rozpalić małe ognisko i upiec sobie kiełbaskę, zajęło to nam pół godziny i z pełnymi brzuchami zajęliśmy się feederami. Bratanek też zmienił metodę, gdyż nie nadążał po ciemku haczyków wiązać po nieudanym zarzuceniu zestawu w grążele. Na noc podnęciłem moja drzewną miejscówkę kukurydzą z puszki i jeszcze dorzuciłem kilka kul zanęty, będzie na rano. W nocy rybki słabiej żerowały i były to same krąpie. Co chwila któryś z nas wyjmował jakiegoś żyletkowatego paskudnika. Mi trafił się przed północą jeden naprawdę przyzwoity w granicach pół kilograma, jak nagiął kija to myślałem że leszcz się trafił.

Po północy chłopaki poszli się zdrzemnąć do samochodu, pozwijali wędki a ja mogłem znów porzucać na spinning. Ryby zaczęły żerować pod powierzchnią i co chwila było widać i słychać atak drapieżnika na stadach uklei. Sandacz?? Trzeba sprawdzić co to takiego. Najpierw gumy, później blachy wahadłowe, później wirówki i dopiero na pływającego woblerka mam branie. W duchu widziałem już przyzwoitego sandacza, a do brzegu doholowałem niewielkiego sumika w granicach 50 cm. Zawiedziony okrutnie znów próbuję i po chwili łowię drugiego kajtka, a później trzeciego. Dałem sobie spokój, wiedziałem już że to sumiki robią taki hałas i nie ma sensu je kolczykować. Odstawiłem spina i postawiłem dwa feederki, do godziny 02.45 złowiłem trzy krąpiki. A jak zaczęło szarzeć na wschodzie i zrobiło się dosyć widno, mgła naszła na rzekę i woda ożyła ponownie. Tym razem przy samych trawach zaczęły się ataki na drobnicę. Feedery w odstawkę i znów spinning w dłoń. Wlazłem w gumowcach do wody, aby mieć lepszy widok i dostęp do miejsca gdzie żerowały drapieżniki. Po chwili już wiedziałem co to. Okazałe bolenisko wyskoczyło za drobnicą z wody w całej swojej okazałości jakieś trzy metry ode mnie. Rzucałem i rzucałem przez pół godziny i dupa, całkowicie ignorowały moje przynęty i dalej żerowały, czasami dwa metry ode mnie w trawach na płyciźnie przewalały się kabany w granicach 70-80 cm. Jakby kto kamienie do wody wrzucał. Po godzinie odpuściłem, plecy zabolały od stania w bezruchy i zrezygnowany wziąłem się za feedery. O 04.00 wstali chłopaki, zjedliśmy śniadania na zimno i mogłem iść na drzewo.

Pogoda fajna, mgła spowijała rzekę, niecodzienny widok podczas wstawania słońca. Chciałem zrobić fotkę, ale pozostawiony na wiaderku aparat łyknął chyba za dużo wilgoci i zastrajkował, dziś dopiero po zmianie baterii i wysuszeniu zaczął kontaktować.
W sobotę siedzieliśmy do 20.00 złowiliśmy jeszcze sporo krąpi i płoci. Mi trafił się jeszcze jeden leszczyk, mniejszy od tych z dnia poprzedniego, taki ponad pół kilograma. Połaziłem jeszcze z dwie godziny z bocznym trokiem i nawet udało mi się wydłubać okonia 27 cm. Zastanawiający jest brak japońców, w tamtym sezonie łowiliśmy grube sztuki regularnie o tej porze, teraz zero brań. Cieszy fakt dużej ilości grubszej płoci. Policzyliśmy, we trzech złowiliśmy przez dwa dni 54 sztuki płoci w granicach 25-30 cm. 30 sztuk powędrowało w ocet, reszta odzyskała wolność. Weekend bez drapieżnika, ale za to białoryb dopisał i mówiąc szczerze bardzo jestem zadowolony z tych dwóch dni nad Bugiem. Szkoda że aparat padł, w sumie przez moje niedopatrzenie. Było by kilka ciekawych fotek więcej do pokazania.

Edytowane przez Semi dnia 22.06.2014 15:43