Studenckie przygody wędkarskie w USA
Dodane przez fedors dnia 02 marzec 2014

wenezuela2.png


Studenckie przygody wędkarskie w USA


To była rzeka na miarę naszej Wisły – duża z pięknymi rybami. Nie miałem szczęścia złowić tutaj dużej ryby. Łowiliśmy głównie bassy – trafił się także bass pasiasty „striped bass”, który z morza wędruje do rzek w lato. Wtedy dowiedziałem się o istnieniu tego gatunku. Dorasta on do około 20kg. Łowi się go bardzo specyficznie przy samej powierzchni – trochę podobnie do bolenia. Takie ryby tam były ale za cienkie bolki z nas były, w ogóle myśleć o takich rybach. Na Wisconsin River byliśmy jeszcze może ze dwa razy. Raz pojechaliśmy na drugi brzeg z ciekawości, gdyż zobaczyliśmy grunciarza, który postawił wędki pionowo z dzwoneczkami. Taki widok kojarzył mi się z Wisłą, lub Narwią – no ale tutaj jeszcze nie widziałem wędkarza, który nie łowiłby na spining lub trolling. Pewny siebie przedstawiłem się od razu po Polsku i ku braku mojego zdziwienia uzyskałem polską odpowiedź. Gościu łowił na kukurydzę karpie. Mówił, że w tym miejscu już miał takie 20 kilowe. Ponieważ mój i Bartka głód wypraw był coraz większy postanowiliśmy następnym razem polecieć jeszcze dalej. Gdzie???? Nie mogło być inaczej rzeka Mississippi – Rzeka marzeń!


Treść rozszerzona
Witam.
Chciałbym z Wami podzielić się swoją jak dotychczas najpiękniejszą przygodą wędkarską, którą bardzo miło wspominam.
W 2006 roku jako student PW marzyłem o wyjeździe za wielką wodą. Chciałem się sprawdzić jak sobie poradzę za granicą, z dala od rodziny, znajomych. Nie sądziłem, że na miejscu spotka mnie tak wiele miłych rzeczy.
Okazało się, że Amerykanie to bardzo przyjazny i otwarty naród, który bardzo ciężko pracuje. Już po paru tygodniach zorientowałem się że bardzo kochają swój kraj i nie mają żadnych oporów by walczyć za niego gdziekolwiek na świecie.

Wyjazd był w ramach programu Work & Travel. Typowy wyjazd studencki na wizie J1. Dzięki temu bez przeszkód można pracować 4 miesiące i podróżować jeszcze jeden po zakończeniu kontraktu. Pracowałem w drukarni należącej do Quad Graphics w miejscowości Harford stanu Wisconsin.





Oprócz bardzo ciężkiej pracy jaka mnie tak zastała miałem okazje w wolnych chwilach spróbować swoich sił na tutejszych stawach, jeziorkach. Miałem kilkuletnią przerwę w wędkarstwie i od dawna ciągnęło mnie nad wodę. Postanowiłem sobie kupić w supermarkecie wędkę i kołowrotek. Był to kijek Shakespeare – modelu nie pamiętam oraz kołowrotek spiningowy Shimano Syncopate 2500, który służył mi rewelacyjnie – nie tylko w USA, ale też w kraju. Cały zestaw kosztował mnie jakieś 40 dolarów!
Tuż za fabryką można było połowić piękne Bluegill'e – super rybki – nie duże ale jakie waleczne.











Meps – 1 – tzw. biedronka była super skuteczna na te drapieżniki.
blue gille oraz basy wiekogębowe – Largemouth Bass.





W jeziorach czy stawach Wisconsin wszędobylskim drapieżnikiem, mogącym uciąć stopę nieuważnego turysty, był Żółw wodny – tzw. Turtle SNAPPER.





Żyją bardzo długo i potrafią ważyć więcej niż człowiek. Na zdjęciu w ostatniej chwili sfotografowałem uciekającego żółwia. Jest ich naprawdę dużo.

Po kilkudniowym poznaniu pobliskich łowisk z kolegą Bartkiem zaczęliśmy eksplorować kolejne ciekawe miejsca.
Bardzo płytka rzeka „rock river” na zachód od Hartford.



„Rock River”


W górę od mostu łowiłem na woblery i blachę szczupaki "Northern Pike".








sumy płaskogłowe,



oraz tępione tutaj dzikie karpie.






Te ostatnie z reguły za kapotę. Było ich naprawdę dużo, szkoda, że nie zrobiłem zdjęcia, ale było ich wszędzie tak dużo jak nad stawem hodowlanym – wielkie ławice karpi. W jeziorach widziałem mnóstwo takich 10-cio kilówek pływających pod nogami.
Rzeka Rock River w miejscowości Hustisford znana jest z dużej populacji sandacza. Niestety rzeka na tę chwilę była taka płytka, że ciężko było namierzyć dołek. Na żywca łowiliśmy tylko sumy – nawet szczupaki nie zdążyły dojść do przynęty.
Miejscowi mówili nam, że na początku czerwca przez dwa tygodnie łowią tam właśnie sandacze „walleye” na paprochy. Jest ich tak dużo, że nie stanowi złowienie kilkudziesięciu sztuk w ciągu godziny.

Kolejnymi naszymi wyprawami były coraz dalsze wyjazdy. Jeszcze bardziej na zachód dojechaliśmy do rzeki „Wisconsin River” w miejscowości Praire Du Sac.






To już była rzeka na miarę naszej Wisły – duża z pięknymi rybami.
Nie miałem szczęścia złowić tutaj dużej ryby. Łowiliśmy głównie bassy – trafił się także bass pasiasty „striped bass”, który z morza wędruje do rzek w lato. Wtedy dowiedziałem się o istnieniu tego gatunku. Dorasta on do około 20kg. Łowi się go bardzo specyficznie przy samej powierzchni – trochę podobnie do bolenia. Takie ryby tam były ale za cienkie bolki z nas były, w ogóle myśleć o takich rybach. Na Wisconsin River byliśmy jeszcze może ze dwa razy. Raz pojechaliśmy na drugi brzeg z ciekawości, gdyż zobaczyliśmy grunciarza, który postawił wędki pionowo z dzwoneczkami.
Taki widok kojarzył mi się z Wisłą, lub Narwią – no ale tutaj jeszcze nie widziałem wędkarza, który nie łowiłby na spining lub trolling.
Pewny siebie przedstawiłem się od razu po Polsku i ku braku mojego zdziwienia uzyskałem polską odpowiedź. Gościu łowił na kukurydzę karpie. Mówił, że w tym miejscu już miał takie 20 kilowe.

Ponieważ mój i Bartka głód wypraw był coraz większy postanowiliśmy następnym razem polecieć jeszcze dalej. Gdzie???? Nie mogło być inaczej rzeka Mississippi – Rzeka marzeń!

Na okazję wyjazdu musieliśmy poczekać kilka tygodni. Miała to być nasza jedyna wyprawa i musiała być co najmniej dwudniowa. Chodził mi po głowie sum – naczytałem się dużo w prasie amerykańskiej o gigantycznych sumach z Mississippi.
Pożyczyliśmy auto od kolejnego kolegi Bartka (nasze wspólne auta – dzielone z innymi studentami – służyły codziennym dojazdom do pracy) i wyruszyliśmy białym oldsmobilem na upragnioną wyprawę. Nie zapomniałem oczywiście pożyczyć od innego kolegi wędkarza wędek na suma. Były to Tigery od shakespeare wraz ze starymi młynkami. Teraz nie pamiętam czy były to stare spinfischery – wtedy o dziwo nie znałem takiej firmy jak PENN!

Znowu wskakujemy na drogę nr 60 na zachód i mijamy kolejno Rock River, Wisconsin River.








Zaraz za tą drugą rzeką droga już nie jest prosta i ciągnie się wzdłuż doliny rzeki. Krajobrazy są przepiękne!





Po długiej drodze dojeżdżamy do upragnionego miejsca w miejscowości Praire du Chien widzimy już ogrom Mississippi River. W tym miejscu rozlewisko ma około 2 km szerokości. Rzeka posiada kilka koryt przedzielonych zadrzewionymi wyspami.





Zgodnie z zasadą na drugim brzegu jest lepiej to lecimy najpierw do miejscowości Marquette w nowym dla nas Stanie Iowa. Wpada kilka bassów wielkogębowych – na obrotówkę i woblerki.









Nie są one duże i w ogóle w na północy złowienie 2 kg bassa wielkogębowego jest już wyczynem!
Niestety tego dnia te największe się zrywają. Jest to taka waleczna ryba – lubiąca skakać nad powierzchnię iż śmiało mogę powiedzieć, że co najmniej 50% zaciętych ryb samo się uwalniało.
Po paru godzinach wracamy na swój brzeg i szukamy miejsca na wieczorne spiningowanie oraz szukamy brzegu gdzie mogliśmy rozpalić w nocy ognisko i jednocześnie mieć szanse na dużego upragnionego suma! W Mississippi żyją trzy rodzaje sumów „blue, channel i flathed” - nadal nie wiem jak je odróżnić – za mało ich złowiłem :)


Tu nasza nowa miejscówka. Około 1 milę przed tamą.














Złowiliśmy kilka wielko i małogębowych bassów.
Kolega Bartek złapał rybkę, która brzydko połknęła przynętę i szansa na jej przetrwanie była niewielka.






Do dzisiaj nie wiem co to za gatunek. Rybka miała tak około 400g wagi. Bartek nie wiedział co z nią zrobić, a ja już byłem uśmiechnięty i wiedziałem, że właśnie na tą rybkę przywali nam upragniony sum. Bartek puknął się w głowę i powiedział, że chyba żartuje. Ryba jest co najmniej 2 razy za duża. Ja na to że wprost przeciwnie – właśnie z takim mięskiem będziemy mięli szanse na branie. Czerwone robaki mogą okazać się dobre jedynie na karpie i bassy.






Był już wieczór. Ognisko okazało się zbawienne – komarów było tyle, że przed sobą nie wiele było widać.
Mięcho na dużym kutym haku 8/0 eagle claw rzuciłem jak najdalej w kierunku cypla wyspy. Wędkę zblokowałem na pniaku leżącym na brzegu. Niestety nie myślałem wcześniej o podpórkach.
Byliśmy tak zmęczeni, że budził nas jedynie przejeżdżający przy linii brzegowej cogodzinny pociąg towarowy. Po kilku godzinach oczekiwania obudziła mnie szarpiąca wędka i odgłos terkotki kołowrotka. Wstałem jak z katapulty i krzyknąłem do Bartka – siedzi.... nasz sum siedzi....!!!
Po paru minutach holu sum wszedł w zaczep. Już byłem zrezygnowany – ale spróbowałem sztuczki węgorzowej i zluzowałem linkę – sum wyszedł z zaczepu i jak tylko poczułem go znowu od razu spompowałem go nad zaczep i już nie pozwoliłem dalej odpłynąć. Mięliśmy go na brzegu.
Byliśmy bardzo szczęśliwi. Może nie był to kolos – miał może jakieś 7 kg – ale pamiętaliśmy też o tym, że te sumy nie rosną jak nasze europejskie – i można było go wtedy porównać tak do około 20 kg naszego suma. Dla nas to był wyczyn. Bez doświadczenia, przygotowania wyjąć taką rybkę. Pięknie. Rybka poszła na sznurek i do wody – niech czeka na poranną sesję.





Rano równo ze świtem pożywiliśmy się budweiserem i snickersem, w rękę spiningi i dalej oraliśmy rzekę.
Razem z nami wstały sarny.
















Tuz obok naszej miejscówki spod drzewa przy brzegu wychodził przepiękny bass. Jak się do niego zbliżałem, to zaraz się spłoszył.
Łowiliśmy ze dwie godziny wzdłuż brzegu. Były kolejne bassy, sumki, nawet szczupak, ale nic konkretnego. Postanowiłem zapolować na tego grubego. Wyjąłem mojego najlepszego poppera i próbowałem szczęścia. Siedziałem przy tym drzewie blisko godzinę na klęczkach i czekałem aż bass się ze mną oswoi i znowu zacznie żerować. Niestety już byłem zrezygnowany i chyba w ostatnim swoim rzucie tuż pod nogami przy wyciąganiu przynęty z wody wyszedł i uderzył w sam koniec przynęty. Było to może z 1m od brzegu na wodzie 20cm.
Siedzi, piękny bass – nie mogę uwierzyć. Hamulec bardzo poluzowany ponieważ kotwiczka zapięła za sam koniuszek wargi. Po długiej walce kiedy ryba już była zmęczona i ładnie leżała na tafli wody postanowiłem ślizgiem ją wyciągnąć na piasek. Udało się. Wrzuciliśmy ja na drugi sznurek i chcieliśmy żeby odpoczęła przed sesją.





Ryba miała 21 cali co było znakomitym osiągnięciem. Takie ryby na północy bardzo rzadko się zdarzają. Kolega z pracy Mike – który jest członkiem reprezentacji klubu w lidze bassów BEAVER DAM – powiedział mi, że jego rekord to 19,5 cala, a złowił kilka tysięcy tych ryb – jego mina była bezcenna :)))





Rybki oprócz tej jednej co dała się zjeść, wróciły wszystkie do wody.
Po sesji w południe musieliśmy zwijać sprzęt i jechać do domu. Wieczorem na nockę trzeba było iść do pracy.


Po tej wyprawie wędkarstwo w zasadzie dla mnie się skończyło. Dużo pracowałem i jedynie zaliczyłem jeszcze dwa wypady z innym kolegą Dave'm na trolling po jeziorze Michigan z portu Washington.



Namówił mnie na wyprawę na Chinook King Salmon (łososia) oraz Lake Trout (troć jeziorową). Te ryby dorastają tam do monstrualnych rozmiarów. Żaden to wyczyn jak ktoś złowi rybę o wadze 10-15kg. Pierwsza moja walka niestety była przegrana. Kolega mówił, że była to troć. Wyciągnęła całą linkę i wyskoczyła nad wodę pięknie się ukazując. Luz na żyłce spowodował spięcie ryby. Dwa tygodnie później przy dużej fali niestety poległem – choroba morska mnie załatwiła, ale nie poddawałem się i wieczorem jak fala lekko ustała, na błystkę wahadłową - świecącą glow in the dark, trafił się w końcu upragniony łosoś. KING CHINOOK.







Pozdrawiam wszystkich i apeluje do studentów. Korzystajcie z okazji. Wyjeżdżajcie, poznawajcie świat.
SEBA